Kiedy kończyłem pierwszy, nielegalny wrocławski półmaraton, kibiców przy trasie było więcej. Pomagali, wspierali, bezinteresownie częstowali wodą. I chociaż tamten bieg pod wieloma względami był niepowtarzalny, atmosfera sobotniej imprezy była równie dobra. 3. Nocny Półmaraton był doskonale zorganizowany, dzięki czemu ani przez chwilę nie czułem się zgubiony w tłumie. Tysiące oklaskujących nas mieszkańców i niebywały klimat wrocławskich mostów stworzyły niezapomniany wieczór.
Połączenie promującego Europejską Stolicę Kultury 2016 projektu "Mosty" z tak dużym wydarzeniem sportowym udało się idealnie. Moment, w którym w zupełnej ciemności przebiegałem przez iluminujący most Grunwaldzki, przybijając piątki rozkrzyczanym dzieciakom, był najwspanialszą chwilą wieczoru. To był 18. kilometr, a ja zamiast słaniać się na nogach, zyskałem nową energię do walki.
Widziałem przed sobą morze kolorowych koszulek i podskakujących głów, dlatego wiedziałem, że nie walczę ani o setne, ani nawet tysięczne miejsce. Walczyłem o czas, który - jako że biegam bez zegarka - do końca był niewiadomą. Jeszcze przed startem wyliczyłem, że aby pobić swój rekord życiowy, musiałbym przebiec każdy kilometr w tempie około 5 minut i 20 sekund. I pewnie podświadomie pobiegłbym dokładnie tyle, gdyby nie spotkany przypadkiem zawodnik.
- Masz dobre tempo - usłyszałem od biegnącego obok, który od startu trzymał podobny rytm. Miał zegarek i co tysiąc metrów sprawdzał międzyczasy. Kiedy przy pierwszym punkcie z wodą powiedział, że biegniemy 4,45 minuty na kilometr, byłem w szoku. Ani ja, ani on nigdy wcześniej nie biegliśmy tak szybko i nic nie wskazywało na to, że miałbym to zrobić teraz.
W głowie pojawiły się myśli o zmęczeniu, dystansie, bólu nóg. Baliśmy się, że na Stadion Olimpijski dotrzemy w karetce. Kiedy tak co kilometr dziwiliśmy się, że robimy coś wbrew logice, do stadionu zrobiło się całkiem blisko.
Na skraju wyczerpania przy Muzeum Narodowym podnosiłem głowę i oglądałem widoki.
Wrocław z perspektywy biegacza wyglądał okazale, a
uroda miasta pozwoliła na chwilę zapomnieć o zakwasach w nogach, które mocno bolały.
Mimo późnej pory liczba kibiców na trasie nie malała. Były flagi, trąbki, kołatki, nieustające oklaski. I bannery, w tym jeden, dzięki któremu wyprzedziłem chyba ze sto osób. "Dajesz, Kenijczycy już jedzą" - napisała na kartonie grupka studentek. A że też byłem głodny, dałem szybko do przodu.
Zegar zatrzymał się na 1:40.21 i 1502. miejscu. I chociaż do teraz moje ciało mówi, żeby z bieganiem dać sobie spokój, za tydzień mówić tak przestanie.
I wystartuję jeszcze raz.